poniedziałek, 19 listopada 2012

Scott Aspect 910

W końcu doczekałem się mojego ulubionego Aspecta w wersji 29. Nareszcie zakupiony. Niegdyś jeździłem na Scale w wersji 26, który był świetny do ścigania oraz kręciłem wycieczkowo na Aspectach też w wersji 26, które do tego celu są idealne. Gdy tylko zaczęły pojawiać się 29ery, marzyło mi się, aby mieć oba te modele, lecz na odpowiednio większych kołach 29. Wiadomo, większe koła, większy fun...

Omawiane modele to romiar L.

Nowy Scott Aspect 910 docelowo będzie źródłem nowego osprzętu (napęd, amortyzator, hamulce, przerzutki) dla mojego Scott Scale 29 Comp. Sam Aspect zostanie tym sposobem „downgrade’owany” otrzymując podzespoły Scale’a. Zanim to się stanie, postanowiłem nacieszyć się nowym nabytkiem i odbyć jazdę testową.
Przed wkręceniem pedałów i montażem koszyka, pompki, licznika i torebki podsiodłowej oraz wyrzuceniem odblasków, obowiązkowe ważenie "zawodnika". 13,2 kg dla rozmiaru L w tej kategorii sprzętu to raczej przyzwoity wynik.


Geometria. Siadając za kierownicą od razu czujemy się wyluzowani. Pozycja jest rekreacyjna, sylwetka dość wyprostowana. Zapewne moim kolejnym posunięciem będzie odwrócenie mostka. Odnosząc się do wymienionego Scale – główka jest o 10 mm dłuższa, rama o 20 mm krótsza. Przekrok też jest odrobinę wyżej - 31 mm. Tylny ogon to 450 mm, czyli 10 mm więcej niż w Scale. To wszystko daje nam rower komfortowy do przejażdżek i wycieczek. Niestety, jeśli ktoś będzie chciał mocno przyśpieszyć na stojąco, wejść szybko w ostry zakręt, może być nieco rozczarowany. To nie jest rower do XC. Za to rewelacyjnie sprawdzi się na długich trasach, przy spokojnym kręceniu.


Wyposażenie. Od razu odnosząc się do długich tras - przy całej mojej sympatii do Scottów, ich siodełka nigdy mi nie pasowały. Nie inaczej jest tym razem. Niby wygodne, ale ich profil nie każdemu przypadnie do gustu lub raczej do do d…y. Mocnym punktem wersji 910 są koła Syncross, „obute” w Schwalbe Rapid Rob. Są dość lekkie. Bieżnik wygląda na w miarę uniwersalny, który nie będzie zbyt buczał na asfalcie, ale też da sobie radę w średnio błotnisto piaszczystym podłożu. Amortyzator RockShox XC 32 solo air z manetką blokady jak dla mnie, przyzwyczajonego do Suntoura XCR, jest wręcz rewelacyjny. Napęd 3x10 z tylną przerzutką XT oraz tarczami 42-32-24 działa płynnie. Szkoda, że duża tarcza to nie np. 38, ale to i tak lepiej niż 44 w moim Scale. Krótka sztyca, bodaj 350 mm to też w moim odczuciu plus. Szkoda, że zabrakło na niej podziałki do łatwiejszego zapamiętania ulubionego ustawienia. 


Podsumowanie. Świetny rower do wycieczek, wypraw (posiada otwory na bagażnik) i jazdy rekreacyjnej. Daje przyjemność z luzackiej jazdy. Dla ścigantów może być zbyt „wyluzowany”. Dla mnie posiadanie wyścigowego Scale 29 i rekreacyjnego Aspect 29 to rozwiązanie doskonałe. Na zawody i treningi w terenie – Scale 29. Na wyprawy z sakwami, jazdę regeneracyjną, zimowe długodystansowe jazdy tlenie – Aspect 29.

niedziela, 28 października 2012

Kolarski weekend podsumowujący

Ostatni kolarski weekend w tym sezonie. Tak było w sobotni wieczór:
Najpierw jednak, po porannym, godzinnym rozruchu na rowerze, wybrałem się do Piły na "Nasze Sztafety", które corocznie organizuje Piotr Nowacki. Tym razem nie wystąpiłem jako zawodnik, lecz jako fotograf.
Marek miał okazję się pościgać. Więcej na ten temat w jego relacji tutaj


Po sztafetach, wraz z Rafałem Przybylskim, ruszyliśmy na galę sportową do Murowanej Gośliny, czyli uroczyste zakończenie sezonu, gdzie miałem przyjemność odebrać statuetkę za IV miejsce w klasyfikacji generalnej BikeCross Maraton . Impreza była świetnie zorganizowana, zespół Dr Blues & Soul Re Vision Band dał krótki, ale bardzo dobry koncert. Następnie nastąpiły dekoracje wszystkich dystansów i kategorii oraz podsumowanie tego sezonu i lat ubiegłych oraz plany na sezon 2013.
Fajnie i dziwnie zarazem było stanąć do dekoracji, bez uprzedniego wymęczenia się tego dnia na trasie. To była moja ostatnia dekoracja w kategorii M3.
Dodam, ze prócz muzyki, dekoracji, była też dobra kawa i ciasto. A poniżej wstępna rozpiska na sezon 2013

Szczegółowa relacja z gali, jest do wglądu tutaj. 
A tu w Dzienniku Nowym.

A w niedzielny poranek ruszyliśmy z Markiem i Andrzejem na lekki trening. To już chyba ostatnie chwile złotej jesieni...



sobota, 20 października 2012

200 w 11...

...czyli 200 km w 11 godzin (brutto) - trasa czerwonym szlakiem dookoła powiatu złotowskiego. Od świtu do zmierzchu.Na moim liczniku (od domu z powrotem) dzienny dystans wykazał 202 km.
7.40 - start. Od lewej: ja, Wiesław Fidurski, Jan Biela, Marek Dereszkiewicz, Piotr Polcyn, Andrzej Tomas
Andrzej mówił, że czuje się niewyraźnie. Jak widać, rano wszyscy byli niewyraźni
Szosa nie była sucha, mimo suszy...
Mgły opadły, ukazując uroki jesieni i jej gamy barw. I nas.
Szlak czerwony. Oznakowany przez całą trasę jasno i wyraźnie
Dolina Pięciu Rzek między Okonkiem a Lędyczkiem
Tzw. Szwajcaria Kiełpińska. Mimo, że musiałem później gonić kolegów, musiałem zrobić foto
Postój w Lipce, posiłek przy sklepie spożywczym
Po lewej Piotrek, ja po prawej. Przejazd przez Wersk
Dolina Łobzonki. Krótki postój, gdy nagle widzimy... kolarzy
... jak się za chwilę okazuje z Poznania. Kilka minut rozmowy...

...kilka pamiątkowych zdjęć
Postój przy sklepie w Sławianowie
Tego dnia poznałem kilka nowych miejsc. A już myślałem, że znam wszystkie nasze tereny...

Stop. Foto. Gonitwa.
A imię nasze legion. Legion Krępsko.
Zrzut z Endomondo, zapisane dzieki Andrzejowi. Po 150 km padła bateria, więc końcówkę domalowałem
Niemal wszyscy pobili rekord dziennego dystansu. Mi do osobistego rekordu zabrakło 13 km (215 km - więcej tutaj), ale przyznam, że w tym dniu nawet o tym nie myślałem i nie to było założeniem wyprawy.  
Głównym inicjatorem wyprawy był Wiesław Fidurski. Fajnie, że udało nam się zebrać w te kilka osób i przejechać całą trasę. Pogoda dopisała, w ciągu dnia było około 19'C, obyło się bez awarii i nieprzewidzianych sytuacji. Pozytywna kropka nad "i", na zamknięcie sezonu 2012.
 
Foto: SD, MD, WF, PP

środa, 26 września 2012

Łopuchowo, czyli ostatni BikeCross 2012

W minioną niedzielę odbyła się ostatnia edycja 2012 rzeczonego cyklu. Miejsce Łopuchowo koło Murowanej Gośliny. Trasa, w stosunku do poprzednich lat, została zmodyfikowana. Przede wszystkim puszczono ją w odwrotnym kierunku i stała się odrobinę bardziej interwałowa, aczkolwiek to wciąż okolice Poznania, więc górzyście nie było.

Konsekwentnie wystartowałem na dystansie Mini, gdzie przed tym wyścigiem plasowałem się na 12 miejscu klasyfikacji generalnej w kategorii M3. Z moich wyliczeń wynikało, że jeśli pojadę na podobnym przyzwoitym poziomie, jak w poprzednich edycjach, to awansuję na miejsce 4-te. Dodam, że do generalki liczyło się 5 najlepszych wyników z cyklu, który obejmował 8 wyścigów. Dla mnie Łopuchowo było akurat owym piątym wyścigiem.

Na starcie Mini (32 km) staje 268 zawodników. Pierwsze 4 km to asfalt. Do tego lekko z górki. Szybkość ok 50 km/h. Na szczęście jechałem w czołówce z bardziej doświadczonymi zawodnikami, gdzie jest zdecydowanie bezpieczniej, niż z tyłu stawki.
 Wjazd w teren. Trzymam się końca czołowej, około 20-stoosobowej grupki. Kolejne kilometry i grupka, niczym kometa, gubi pojedynczych kolarzy. Ja wraz z pewnym przełajowcem z M5 też lekko odstajemy. Kolejne 5 km jedziemy po zmianach. Podłoże leśne mocno ubite, pozwala na duże szybkości.
Na około 12km odpadam. Przełajowiec oddala mi się i znika na kolejne kilka kilometrów. Trasa lekko w górę, lekko w dół. Czasami trochę piachu. Głównie las. Po kilkunastu kilometrach na horyzoncie pojawia się przełajowiec. Do mety około 5 km i lekki długi podjazd. Mijam szybko przełajowca. Po kolejnym kilometrze dochodzę dwóch młodych zawodników. W jednym z nich rozpoznaję Bartosza Bejma, młodego zawodnika Corrateca, który często wygrywa dystanse Mini jako pierwszy w open. Sądzę, że może być słabszy po wczorajszej Skandii w Kwidzynie. Mijam ich dwóch dość szybko, jednak drugi z nich siada mi na koło. Ostatnie półtora kilometra po asfalcie, lekko pod górę. Wciąż mam kolarza na kole. Odjeżdża mi 200 m przed stadionem. Jest jednak z kategorii M2. Tak czy inaczej wiele by to nie zmieniło, gdyż na metę wpadam jako 13 w open i 6 w M3. Dla mnie jednak ważne było przejechanie w dobrym czasie, który da mi kolejne punkty do generalki.
 Zgodnie z planem w klasyfikacji generalnej awansowałem na miejsce 4-te. Niby pechowe, ale konkurencja w tym sezonie była naprawdę mocna.

Poniżej na zdjęciu od lewej Marek po dystansie Mega (64 km), ja już ubrany i wypoczęty po Mini oraz Wiesław Fidurski także po Mega.
Foto: Rafał Przybylski xc-mtb.info oraz galeria Mi Se

niedziela, 16 września 2012

100 na 40

To powyższe to nie ciśnienie tętnicze. Wyjaśni to lektura poniższego tekstu.

Moje pierwsze Michałki to rok 2007. Dystans Mega. Wynik średnio plus, czyli 10m. w kategorii M3. Już wtedy ten wyścig zapadł mi w pamięć jako inny od wszystkich maratonów. Na pewno inny od wszystkich wielkopolskich swoją dynamiczną zmiennością trasy oraz podkreślaną przez wielu trudnością. Trudność ta w zasadzie wynika nie wiadomo z czego. Niby jest płasko, w końcu tu nie góry. Niby to zwykłe leśne szutry i ścieżki. A jednak. Coś przysysa człowieka do nawierzchni, niemal chce zatrzymać pośrodku głuszy.
Prowiant na drogę
W 2008 roku uznałem, że czas sprawdzić się na Mini. Miało być krótko i treściwie. Było. Wynik jednak mnie nie usatysfakcjonował – 8 w kategorii. Dopiero następne trzy lata były lepsze – zaliczone zostały wszystkie stopnie podium w kategorii M3. Czas więc było zatem spróbować czegoś innego. Dystans Giga – to jest wyzwanie. Przez te kilka lat nasłuchałem się wielu opowieści śmiałków, którzy ukończyli ten dystans. Sam zawsze patrzyłem na wjeżdżających na stadion zawodników tego dystansu z dużym podziwem, nawet jeśli przyjeżdżali sporo po czołówce. Samo ukończenie to już jest coś. Tak więc dwa tygodnie przed zawodami zapadała w mojej głowie decyzja – Giga w Wieleniu. Ponadto uznałem, że jest to świetny sposób na niezapomniane uczczenie 40 urodzin, które wypadały dzień wcześniej, w piątek. 
Przed startem. Od lewej: ja, Andrzej, Marek
Dwa tygodnie to niewiele na zostanie specjalistą dystansu Giga. Uznałem jednak, że baza jest i jest to przynajmniej wystarczający czas na przygotowanie się, aby dystans ten przejechać w przyzwoitym czasie. Nie było mowy o walce z czołówką, było więc miejsce na walkę ze sobą. Po analizie wyników ostatnich lat i porównaniu swoich możliwości wyznaczyłem cel – zmieścić się w czasie 4 h 30 min.
Po dwóch tygodniach przygotowań nadszedł ten dzień. Nieco deszczowy o poranku, ale i to nie było w stanie ostudzić mojego zapału. Formalności w biurze zawodów zajęły dosłownie minutę, wszystko poszło super sprawnie. Jest nawet pamiątka w postaci skarpetek kolarskich. No i to co niezmiernie mi się spodobało, czyli numer startowy – nomen omen 40 (!).  Niecałe dwie godziny później stoję na starcie. Obok kolega Andrzej ze Złotowa w barwach Goggle oraz Darek z Wałcza ubrany jako Lotto. Stoimy gdzieś na tyłach, gdzieniegdzie dzieci i turyści. Swoją drogą, szkoda że Giga nie startuje chociaż 5 minut wcześniej od Mega, nie trzeba by przez pierwsze kilkanaście kilometrów rozpychać się niemal na łokcie z zawodnikami krótszego dystansu.
Start. Rozmyślnie, używając mózgu, zmuszam się do innego rodzaju jazdy, niż podczas Mini. Nie jest to łatwe. Nogi chcą cisnąć i odjechać jak najszybciej i jak najdalej, w rytm „Nas nie dogoniat”. Tu jednak czeka mnie kilka godzin jazdy, więc lepiej rozsądnie gospodarować energią. Niestety nie mam zbytniego doświadczenia jak rozłożyć siły na Giga. Jeśli za szybko na początku, mogę później za to zapłacić kryzysem. Jeśli za wolno, to owszem przyjadę na metę, ale wynik może być mniej, niż przeciętny. OK., jedziemy dalej.
 Za mną, przede mną, dookoła mnie – wszędzie zawodnicy. Na około 15 km rozjazd w kształcie litery Y. Znak na drzewie nieco rozmyty. Zwalniam. Zawodnik na przełajówce i zawodniczka z Corrateca mijają mnie i jadą w lewo. Zatem i ja. Za nami następni. Po około 300 metrach widzimy, że coś jest nie tak. Brak znaków i śladów przed nami. Nawrót. Rzeczywiście pojechaliśmy źle. Rzędy zawodników suną trasą w prawo. No dobra, lecimy dalej. Trasa wciąż dość łatwa.
Szybki zjazd. Docieramy do rozjazdu – w lewo Giga, w prawo Mega. Skręcam w lewo. Robi się luźniej. Rzut oka za siebie. Widzę kilku zawodników. Od tej chwili trasa jest dla mnie całkowicie nieznana. Pamiętam tylko z mapy, że niedługo powinny zacząć się jakieś górki. I rzeczywiście. Kilka podjazdów, gdzie przednie koło niemal odrywa się od podłoża. Zróżnicowane lasy, od liściastych, przez mieszane do sosnowych. Jestem pozytywnie zaskoczony. Szczególnie, gdy ścieżka prowadzi w gęstwinę paproci i jeżyn, a następnie wśród zwalonych drzew obok bagienka. I podjazd. Fajnie jest. Naprawdę niesamowicie pozytywna odmiana od wielkopolskich maratonów. W pewnej chwili dochodzi do mnie zawodnik. Jest mocny. Czytam napis na koszulce – Akademia Ruchu. Staram się utrzymać na kole. Dałem radę tylko kilka kilometrów i uznałem, że w tym tempie mogę mieć problem jechać  kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Przed nami jeszcze więcej, niż połowa dystansu. Tak więc zwalniam. Nikogo z tyłu. Czas na żel i magnez. Dodam, że na 80—ym kilometrze minąłem tego zawodnika, gdy walczył z urwanym hakiem przerzutki. Dotarł później z rowerem  na metę biegiem, boso, wzbudzając aplauz publiczności, a na koniec otrzymując specjalną nagrodę fair play. Brawo za niepoddawanie się!
I tak już od około połowy dystansu zostałem sam i zaczęła się ”samotność długodystansowca”. Było wszystkiego po trochu. Deszcz i słońce. Podjazdy i zjazdy w piachu polnymi drogami. Wąskie ścieżki w lesie. Ubite leśne dukty i bagna. Jazda przez bagna była szczególnie ciekawa. Kikuty drzew sterczące ze stawików, morze zieleni, a do tego błękit nieba. Tam minąłem kolejnego zawodnika z urwanym hakiem przerzutki. Szukał najkrótszej drogi do Wielenia. Niestety sam nie potrafiłem pomóc, gdyż nie znam tych okolic, a jedyną dla wskazówką były oznaczenia trasy. Tu dodam, że samo oznakowanie było świetne. Znaki były co chwilę i do tego jasne i wyraźne (jedynym wyjątkiem był znaczek, o którym wspomniałem wcześniej).
Jadę dalej. „Onga, onga! Laski lubią pstraga!” – słyszę w głowie śpiew Króla Juliana. To chyba początek obłędu. Ale nic to, wciąż cała naprzód. Wkrótce trasa zaczyna robić się znajoma. Tak, to znane mi odcinki Mini. Zatem jestem już niemal „w domu”. Do mety około 20 km. To już nic w porównaniu z tym co mam za sobą. Dopiero teraz doceniam naprawdę czołówkę zawodników długodystansowych. Mini a Giga to wręcz inne dyscypliny sportu.
Piaszczysta prosta wzdłuż zabudowań. Jeszcze kilka minut. Teraz jadę już ile się da. W sumie nie mam nikogo za sobą. Jednak mam prywatny limit czasu. Udaje się. Wjeżdżam na metę z wynikiem 4:28, średnia szybkość 22,66 km/h. Zatem plan wykonany. Sympatyczny akcent na mecie – redaktor Piotr Kurek, który zna chyba na pamięć cały wielkopolski kolarski peleton, wita mnie na mecie, przeprowadzając krótki wywiad.

Zająłem w sumie 8 miejsce w kategorii M3. Mimo wszystko jestem chyba z jazdy na Giga bardziej zadowolony, niż z podium na Mini. Wyzwanie zrealizowane, a i urodziny zostały odpowiednio uczczone. 
Organizatorzy jak zwykle zrobili kawał dobrej roboty. Służby porządkowe, policja, strażacy – wszyscy byli na miejscu. Sympatyczna i pomocna obsługa bufetów. Bezproblemowy pomiar czasu.
Zaczynam odliczanie do kolejnych Michałków. Do zobaczenia za rok!

Foto: galeria ze strony organizatora oraz Rafał Przybylski, czyli xc-mtb.info

Powyższa relacja dostępna także na xc-mtb.info . Notka prasowa w Tygodniku Nowym

niedziela, 26 sierpnia 2012

Luiza XC w Człuchowie

Wyścig o nazwie Luiza-XC odbył się w parku, obok człuchowskiego zamku trzeci rok z rzędu. 2 lata temu udało mi się zająć trzecie miejsce w swojej kategorii. Tym razem byłem świadom, że i rower cięższy i ja mniej wytrenowany w kierunku XC...
Podoba mi się wytłumaczenie nazwy parku - Park Luizy - opisane na tablicy obok zamkowych murów. Wedle tłumaczenia to park "luzu i zadumy". Po wyścigu zadumałem się nad swoją słabszą, tegoroczną formą... Wyluzowałem się dopiero wieczorem...
Ale do rzeczy. Wystartowałem na tzw. dystansie Mini, który liczył ok. 15-20 km. Dystans ten wybrało 50 zawodników, ukończyło 45. Dystans Elity (ok. 30 km) wybrało znacznie mniej zawodników, pewnie dlatego, że i obsada była zawodowa, więc dla zwykłego amatora nie byłoby łatwo walczyć o czołowe miejsca.
W moim wyścigu zająłem m.VII w kat. M3, a 13 w open. Wszystkie wyniki tutaj
Poniżej kilka zdjęć, a relacja znajduje się tutaj
Wkrótce zapewne dodam więcej zdjęć i/lub link do oficjalnej galerii.

PS. Może szczegół, ale dla mnie istotny - organizator potrafił zapanować nad tym, aby zawodnicy ustawiali się w sektorze jak należy. Wciskający się przodem, byli przestawiani na tył lub wyznaczone miejsce. Rzadko spotykane zjawisko. Ode mnie wielki plus.

niedziela, 19 sierpnia 2012

BikeCross - Ostrowiec

Kolejna odsłona Wielkopolskiego cyklu. Miejsce III w M3.

http://www.bikecrossmaraton.pl/

Co do samej imprezy, to mam mieszane odczucia. Fajnie było się pościgać i spędzić czas z fajnymi ludźmi. Nie wszystko jednak zagrało. Ponieważ nie było mnie w grupie, która pojechała w złym kierunku, nie będę się wypowiadał. Wciąż po kilku dniach, nie wiem co o tym myśleć... Zamiast tego załączam poniżej zrzut z FB z wypowiedzią jednego z uczestników oraz pierwotne wyniki (byłem III w open i I w M3).



A tak z innej beczki - czy nie można zrobić sektorów startowych? Ustawiając się kulturalnie 45 minut przed startem na początku stawki, tuż przed samym startem byłem już w połowie całego "peletonu" startujących. Nie wiadomo kiedy obszar przede mną zapełniał się ambitnymi bikerami... Czy zatem mam ustawiać się, jak wielu innych zawodników, wstawiając rower i siebie w pierwszej linii, minutę przed startem? Rozumiem, że najlepsi powinni mieć możliwość ścigania się od początku, a nie rozpychania wśród słabszych kolarzy i turystów oraz czasami przypadkowych rowerzystów. Ale w tym celu wystarczyłoby wydrukować listę tych np. 30 nazwisk, wytypowanych na podstawie dotychczasowych wyników, tak jak odbywa się to na dłuższym dystansie. Tutaj ode mnie minus dla Organizatora za brak tego punktu oraz dla Sędziego za dopuszczanie do sytuacji jak wyżej opisane.

środa, 15 sierpnia 2012

BikeCross - Suchy Las

Kolejna edycja. Dystans 36 km, 286 startujących, w tym 74 w kat. M3. Moje miejsce: 13 w open, 6 w M3. Czas: 1:11:55, średnia 30,16 km/h.


niedziela, 22 lipca 2012

Skandia w Bytowie

Start w bytowskiej odsłonie Skandii tym razem był dla mnie atrakcją w czasie urlopu - urlopu zarówno od pracy, jak i od intensywnych treningów oraz wyścigów, od których w lipcu Wielkopolska też wzięła wolne. Tym bardziej był to interesujący dla mnie sprawdzian. Jak zwykle organizacyjnie nie można Skandii niczego zarzucić. Zapisy, odbiór pakietu startowego - wszystko sprawnie i szybko. Wybrałem dystans Mini (31 km), który okazuje się dość popularny, w sumie wybrało go 406 zawodników.
Jako, że to mój pierwszy start w Skandii w tym roku, przysługuje mi ostatni sektor. Wiadomo, że w takiej sytuacji ciężko walczyć o podium, gdzie na tak krótkim dystansie ważny jest dobry start i liczy się każda sekunda.
 Start. Trasa na początku prowadzi polami, podłoże lekko piaszczyste, piach mokry, dość ubity. Pierwsze krótkie podjazdy. Prawie korek. Niektórzy leżą. Możliwie szybko wyprzedzam i aby do przodu. Wciąż wyprzedzam, co jest wskazówką, że pociąg pośpieszny odjechał już daleko do przodu. Trochę lasu, wciąż szutrówki. Łatwo i szybko. Aż za bardzo. Pierwszy międzyczas. Okazuje się później, że tu jestem 62 open. Dochodzę kolejnych zawodników i nie czekam zbytnio na zmiany. Las, pole, las, szutrówka, fragment asfaltu. W wioskach spory doping mieszkańców. Machają i krzyczą i dzieci i dorośli. Miłe to i sympatyczne. Ostatnie kilometry. Asfalt z górki, 57 km/h. Przedpola Bytowa, wjazd do miasta i samotny finisz. Czas 1 h 04 min, 36 open, 9 w M3, średnia 29,3 km/h. Mam nadzieję, że tym sposobem wywalczyłem przynajmniej lepszy sektor startowy na edycję w Kwidzyniu. Podsumowując - trasa szybka i łatwa. Część fragmentów trasy znana z Bytowskiego Maratonu Rodzinnego, lecz Skandia jest zdecydowanie łatwiejsza. Biorąc pod uwagę jej stopień trudności, a raczej łatwości, mogłaby mieć te 10 km więcej, tak jak miało to miejsce we wspomnianym Kwidzyniu w roku 2011. Nie czuję nawet zmęczenia. To chyba raczej źle, bo może znaczyć, że mogłem dać z siebie więcej.
Dopisała także pogoda. Wiele osób interesuje się pakietem startowym, więc informuję, że tym razem był to bidon, żel i baton Vitargo oraz magazyn kolarski o urokach regionu Trentino.
Pożytecznie spędzona urlopowa, lipcowa niedziela. Warto było być.

 Wyniki