poniedziałek, 12 kwietnia 2010

MTB Marathon w Dolsku - 10.04.2010

W końcu nadszedł długo oczekiwany pierwszy wyścig w sezonie 2010. Pomimo, że nastawiam się głównie na XC oraz krótkie dystanse w maratonach, w Dolsku zdecydowałem się na dystans Mega. Z dwóch powodów – po pierwsze: treningowych, po drugie – dla sprawdzenia się na początku sezonu. Na około 1000 zawodników około 60% wybrało Mega, a dystanse Giga i Mini było obstawione mniej więcej równo przez pozostałe 20% i 20% startujących. Mój dystans liczył 65 km. Brałem pod uwagę to, iż w tym sezonie nie „nabijałem” dużych ilości kilometrów, dlatego też postanowiłem rozsądnie gospodarować siłami. Towarzystwo miałem doborowe, gdyż na lini startu zameldowały się dziewczyny z CCC, z Mają Włoszczowską na czele.

Samo miejsce startu – parking na obrzeżach Dolska – nie porażało pięknem. Parking był o wiele za mały, aby pomieścić wszystkich uczestników. Kolejka do rejestracji w biurze zawodów miała chyba z 300 metrów. Za wpisowe niemal 100 zł w zamian otrzymywało się garstkę makaronu na mecie. Ale mniejsza o to. Grunt to wyścig.

Zaczęło się z opóźnieniem. Od samego początku była to szalona jazda w tłumie. Trasa była oznakowana bardzo dobrze, zatem cała moja uwaga mogła być spokojnie skierowana na innych ścigających, a raczej na to, aby nie wpadli mi pod kierownicę. Lub ja im.

Pogoda typowa na kwiecień, zatem na trasie przetrwałem opady deszczu, wichury i przyjemnie grzejące słoneczko. Miałem nadzieję, że po około 15 -20 km peleton przerzedzi się. Nadzieja okazała się płonna. Do samej mety jechało się za kimś, obok kogoś lub przed kimś. Dwie rzeczy sprawiły, że trasa nie podobała mi się. Był to brak jakichkolwiek górek oraz chyba z 20 km asfaltu. Właśnie na asfalcie spotkał mnie najbardziej nieprzyjemny moment tych zawodów, mianowicie upadek przy zbyt szybkim wejściu w zakręt na mokrej nawierzchni. Po pozbieraniu ruszyłem dalej, jednak moja grupka już odjechała i przez kilka km-ów jechałem w tempie spacerowym stopniowo dochodząc do siebie. Poobijany, w padającym deszczu, pod wiatr – to wszystko nie podnosiło morale. Ale cóż, w końcu chyba to moja ulubiona dyscyplina? Później było lepiej – wyszło słońce, wróciły siły, dogoniłem co niektórych kolarzy, którzy odjechali mi po upadku.

Zakończyłem wyścig z czasem 2:18, tracąc około 15 minut do zwycięzcy na dystansie 65 km. Biorąc pod uwagę upadek i wysiłek w okolicach 90% jestem pozytywnie zaskoczony. Miejsce nie oddaje wyniku i nie brzmi to zbyt imponująco - 111 w open i 33 w M3. Ale wyścigi na które czekam dopiero przede mną.
Szkoda też, że byłym jedynym zawodnikiem ze Złotowa. Dobrze za to, że chociaż w przelocie, ale jednak udało mi siezamienić kilka słów z osobami z mojego nowego teamu.


Tekst: Sławek
Foto: Agnieszka

Relacja w bikeworld

Poniżej artykuł z Panoramy Złotowskiej 13.04.2010:


Brak komentarzy: