środa, 26 września 2012

Łopuchowo, czyli ostatni BikeCross 2012

W minioną niedzielę odbyła się ostatnia edycja 2012 rzeczonego cyklu. Miejsce Łopuchowo koło Murowanej Gośliny. Trasa, w stosunku do poprzednich lat, została zmodyfikowana. Przede wszystkim puszczono ją w odwrotnym kierunku i stała się odrobinę bardziej interwałowa, aczkolwiek to wciąż okolice Poznania, więc górzyście nie było.

Konsekwentnie wystartowałem na dystansie Mini, gdzie przed tym wyścigiem plasowałem się na 12 miejscu klasyfikacji generalnej w kategorii M3. Z moich wyliczeń wynikało, że jeśli pojadę na podobnym przyzwoitym poziomie, jak w poprzednich edycjach, to awansuję na miejsce 4-te. Dodam, że do generalki liczyło się 5 najlepszych wyników z cyklu, który obejmował 8 wyścigów. Dla mnie Łopuchowo było akurat owym piątym wyścigiem.

Na starcie Mini (32 km) staje 268 zawodników. Pierwsze 4 km to asfalt. Do tego lekko z górki. Szybkość ok 50 km/h. Na szczęście jechałem w czołówce z bardziej doświadczonymi zawodnikami, gdzie jest zdecydowanie bezpieczniej, niż z tyłu stawki.
 Wjazd w teren. Trzymam się końca czołowej, około 20-stoosobowej grupki. Kolejne kilometry i grupka, niczym kometa, gubi pojedynczych kolarzy. Ja wraz z pewnym przełajowcem z M5 też lekko odstajemy. Kolejne 5 km jedziemy po zmianach. Podłoże leśne mocno ubite, pozwala na duże szybkości.
Na około 12km odpadam. Przełajowiec oddala mi się i znika na kolejne kilka kilometrów. Trasa lekko w górę, lekko w dół. Czasami trochę piachu. Głównie las. Po kilkunastu kilometrach na horyzoncie pojawia się przełajowiec. Do mety około 5 km i lekki długi podjazd. Mijam szybko przełajowca. Po kolejnym kilometrze dochodzę dwóch młodych zawodników. W jednym z nich rozpoznaję Bartosza Bejma, młodego zawodnika Corrateca, który często wygrywa dystanse Mini jako pierwszy w open. Sądzę, że może być słabszy po wczorajszej Skandii w Kwidzynie. Mijam ich dwóch dość szybko, jednak drugi z nich siada mi na koło. Ostatnie półtora kilometra po asfalcie, lekko pod górę. Wciąż mam kolarza na kole. Odjeżdża mi 200 m przed stadionem. Jest jednak z kategorii M2. Tak czy inaczej wiele by to nie zmieniło, gdyż na metę wpadam jako 13 w open i 6 w M3. Dla mnie jednak ważne było przejechanie w dobrym czasie, który da mi kolejne punkty do generalki.
 Zgodnie z planem w klasyfikacji generalnej awansowałem na miejsce 4-te. Niby pechowe, ale konkurencja w tym sezonie była naprawdę mocna.

Poniżej na zdjęciu od lewej Marek po dystansie Mega (64 km), ja już ubrany i wypoczęty po Mini oraz Wiesław Fidurski także po Mega.
Foto: Rafał Przybylski xc-mtb.info oraz galeria Mi Se

niedziela, 16 września 2012

100 na 40

To powyższe to nie ciśnienie tętnicze. Wyjaśni to lektura poniższego tekstu.

Moje pierwsze Michałki to rok 2007. Dystans Mega. Wynik średnio plus, czyli 10m. w kategorii M3. Już wtedy ten wyścig zapadł mi w pamięć jako inny od wszystkich maratonów. Na pewno inny od wszystkich wielkopolskich swoją dynamiczną zmiennością trasy oraz podkreślaną przez wielu trudnością. Trudność ta w zasadzie wynika nie wiadomo z czego. Niby jest płasko, w końcu tu nie góry. Niby to zwykłe leśne szutry i ścieżki. A jednak. Coś przysysa człowieka do nawierzchni, niemal chce zatrzymać pośrodku głuszy.
Prowiant na drogę
W 2008 roku uznałem, że czas sprawdzić się na Mini. Miało być krótko i treściwie. Było. Wynik jednak mnie nie usatysfakcjonował – 8 w kategorii. Dopiero następne trzy lata były lepsze – zaliczone zostały wszystkie stopnie podium w kategorii M3. Czas więc było zatem spróbować czegoś innego. Dystans Giga – to jest wyzwanie. Przez te kilka lat nasłuchałem się wielu opowieści śmiałków, którzy ukończyli ten dystans. Sam zawsze patrzyłem na wjeżdżających na stadion zawodników tego dystansu z dużym podziwem, nawet jeśli przyjeżdżali sporo po czołówce. Samo ukończenie to już jest coś. Tak więc dwa tygodnie przed zawodami zapadała w mojej głowie decyzja – Giga w Wieleniu. Ponadto uznałem, że jest to świetny sposób na niezapomniane uczczenie 40 urodzin, które wypadały dzień wcześniej, w piątek. 
Przed startem. Od lewej: ja, Andrzej, Marek
Dwa tygodnie to niewiele na zostanie specjalistą dystansu Giga. Uznałem jednak, że baza jest i jest to przynajmniej wystarczający czas na przygotowanie się, aby dystans ten przejechać w przyzwoitym czasie. Nie było mowy o walce z czołówką, było więc miejsce na walkę ze sobą. Po analizie wyników ostatnich lat i porównaniu swoich możliwości wyznaczyłem cel – zmieścić się w czasie 4 h 30 min.
Po dwóch tygodniach przygotowań nadszedł ten dzień. Nieco deszczowy o poranku, ale i to nie było w stanie ostudzić mojego zapału. Formalności w biurze zawodów zajęły dosłownie minutę, wszystko poszło super sprawnie. Jest nawet pamiątka w postaci skarpetek kolarskich. No i to co niezmiernie mi się spodobało, czyli numer startowy – nomen omen 40 (!).  Niecałe dwie godziny później stoję na starcie. Obok kolega Andrzej ze Złotowa w barwach Goggle oraz Darek z Wałcza ubrany jako Lotto. Stoimy gdzieś na tyłach, gdzieniegdzie dzieci i turyści. Swoją drogą, szkoda że Giga nie startuje chociaż 5 minut wcześniej od Mega, nie trzeba by przez pierwsze kilkanaście kilometrów rozpychać się niemal na łokcie z zawodnikami krótszego dystansu.
Start. Rozmyślnie, używając mózgu, zmuszam się do innego rodzaju jazdy, niż podczas Mini. Nie jest to łatwe. Nogi chcą cisnąć i odjechać jak najszybciej i jak najdalej, w rytm „Nas nie dogoniat”. Tu jednak czeka mnie kilka godzin jazdy, więc lepiej rozsądnie gospodarować energią. Niestety nie mam zbytniego doświadczenia jak rozłożyć siły na Giga. Jeśli za szybko na początku, mogę później za to zapłacić kryzysem. Jeśli za wolno, to owszem przyjadę na metę, ale wynik może być mniej, niż przeciętny. OK., jedziemy dalej.
 Za mną, przede mną, dookoła mnie – wszędzie zawodnicy. Na około 15 km rozjazd w kształcie litery Y. Znak na drzewie nieco rozmyty. Zwalniam. Zawodnik na przełajówce i zawodniczka z Corrateca mijają mnie i jadą w lewo. Zatem i ja. Za nami następni. Po około 300 metrach widzimy, że coś jest nie tak. Brak znaków i śladów przed nami. Nawrót. Rzeczywiście pojechaliśmy źle. Rzędy zawodników suną trasą w prawo. No dobra, lecimy dalej. Trasa wciąż dość łatwa.
Szybki zjazd. Docieramy do rozjazdu – w lewo Giga, w prawo Mega. Skręcam w lewo. Robi się luźniej. Rzut oka za siebie. Widzę kilku zawodników. Od tej chwili trasa jest dla mnie całkowicie nieznana. Pamiętam tylko z mapy, że niedługo powinny zacząć się jakieś górki. I rzeczywiście. Kilka podjazdów, gdzie przednie koło niemal odrywa się od podłoża. Zróżnicowane lasy, od liściastych, przez mieszane do sosnowych. Jestem pozytywnie zaskoczony. Szczególnie, gdy ścieżka prowadzi w gęstwinę paproci i jeżyn, a następnie wśród zwalonych drzew obok bagienka. I podjazd. Fajnie jest. Naprawdę niesamowicie pozytywna odmiana od wielkopolskich maratonów. W pewnej chwili dochodzi do mnie zawodnik. Jest mocny. Czytam napis na koszulce – Akademia Ruchu. Staram się utrzymać na kole. Dałem radę tylko kilka kilometrów i uznałem, że w tym tempie mogę mieć problem jechać  kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Przed nami jeszcze więcej, niż połowa dystansu. Tak więc zwalniam. Nikogo z tyłu. Czas na żel i magnez. Dodam, że na 80—ym kilometrze minąłem tego zawodnika, gdy walczył z urwanym hakiem przerzutki. Dotarł później z rowerem  na metę biegiem, boso, wzbudzając aplauz publiczności, a na koniec otrzymując specjalną nagrodę fair play. Brawo za niepoddawanie się!
I tak już od około połowy dystansu zostałem sam i zaczęła się ”samotność długodystansowca”. Było wszystkiego po trochu. Deszcz i słońce. Podjazdy i zjazdy w piachu polnymi drogami. Wąskie ścieżki w lesie. Ubite leśne dukty i bagna. Jazda przez bagna była szczególnie ciekawa. Kikuty drzew sterczące ze stawików, morze zieleni, a do tego błękit nieba. Tam minąłem kolejnego zawodnika z urwanym hakiem przerzutki. Szukał najkrótszej drogi do Wielenia. Niestety sam nie potrafiłem pomóc, gdyż nie znam tych okolic, a jedyną dla wskazówką były oznaczenia trasy. Tu dodam, że samo oznakowanie było świetne. Znaki były co chwilę i do tego jasne i wyraźne (jedynym wyjątkiem był znaczek, o którym wspomniałem wcześniej).
Jadę dalej. „Onga, onga! Laski lubią pstraga!” – słyszę w głowie śpiew Króla Juliana. To chyba początek obłędu. Ale nic to, wciąż cała naprzód. Wkrótce trasa zaczyna robić się znajoma. Tak, to znane mi odcinki Mini. Zatem jestem już niemal „w domu”. Do mety około 20 km. To już nic w porównaniu z tym co mam za sobą. Dopiero teraz doceniam naprawdę czołówkę zawodników długodystansowych. Mini a Giga to wręcz inne dyscypliny sportu.
Piaszczysta prosta wzdłuż zabudowań. Jeszcze kilka minut. Teraz jadę już ile się da. W sumie nie mam nikogo za sobą. Jednak mam prywatny limit czasu. Udaje się. Wjeżdżam na metę z wynikiem 4:28, średnia szybkość 22,66 km/h. Zatem plan wykonany. Sympatyczny akcent na mecie – redaktor Piotr Kurek, który zna chyba na pamięć cały wielkopolski kolarski peleton, wita mnie na mecie, przeprowadzając krótki wywiad.

Zająłem w sumie 8 miejsce w kategorii M3. Mimo wszystko jestem chyba z jazdy na Giga bardziej zadowolony, niż z podium na Mini. Wyzwanie zrealizowane, a i urodziny zostały odpowiednio uczczone. 
Organizatorzy jak zwykle zrobili kawał dobrej roboty. Służby porządkowe, policja, strażacy – wszyscy byli na miejscu. Sympatyczna i pomocna obsługa bufetów. Bezproblemowy pomiar czasu.
Zaczynam odliczanie do kolejnych Michałków. Do zobaczenia za rok!

Foto: galeria ze strony organizatora oraz Rafał Przybylski, czyli xc-mtb.info

Powyższa relacja dostępna także na xc-mtb.info . Notka prasowa w Tygodniku Nowym