niedziela, 6 maja 2012

Rocky Mountain Bike Marathon, czyli ściganie w Dolomitach

Relacja z wyścigu Rocky Mountain Bike Marathon w Riva del Garda we Włoszech, targów rowerowych oraz kolejnych dni, podczas których zdobywaliśmy kolejne szczyty górskie i umiejętności i poznawaliśmy szczyty swoich możliwości...
W wyprawie udział wzięli - piszący te słowa oraz brat jego, a także Jarek Dopytała, dzięki któremu dotarliśmy do celu i z powrotem.

Rocky Mountain Bike Marathon w Riva del Garda pod wieloma względami był dla mnie wyjątkowy – pierwszy maraton zagraniczny, pierwsze ściganie w Alpach, do tego - pierwsze ściganie w prawdziwych górach. Impreza odbyła się 29 kwietnia, w niedzielę. Do wyboru były 4 dystanse: Ronda Facile 26,9 km; Ronda Piccola 52,5 km; Ronda Grande 86,6 km oraz Ronda Extrema 105,3 km. Co ciekawe, wyboru dystansu można było dokonać w trakcie jazdy, należało tylko zmieścić się w limicie czasu. Nie dotyczyło to tylko dystansu facile, który był jakby oddzielnym, lżejszym  wyścigiem, dla osób mniej przygotowanych na górski maraton.
Starty sektorów rozpoczęły się już od godziny 7.45. Na starcie w sumie stanęło około 1800 zawodników i zawodniczek. Nasz sektor E był ostatnim, jak wiadomo decyduje kolejność zapisów oraz lokaty z poprzedniego sezonu w tym cyklu. 

Po rejestracji w biurze wyścigu
Większość uczestników stanowili zawodnicy z Niemiec i Austrii. Do tego trochę Włochów oraz śladowe ilości innych nacji, w tym 40 Polaków płci obojga. Niemiecki organizator lokuje zawody tego cyklu we Włoszech, Austrii i Niemczech.
Kilka słów speakera po niemiecku i włosku, strzał i ruszamy przy akompaniamencie „Highway to hell” AC/DC.
Przejazd ulicą Rivy w tempie około 50 km/h i tuż za miastem zaczynają się pierwsze podjazdy. Tu dla mnie niespodzianka – schodzimy i idziemy (?!) Idziemy niczym pielgrzymka pątników. Jest stromo, ale nie do tego stopnia, aby nie jechać… Trasa jest jednak wąska w tym miejscu, a wystarczy że kilku ludzi z przodu nie daje rady i tym sposobem setki bikerów zmieniają się w chodziarzy. Cóż, urok startu z ostatniego sektora. Dzięki temu idąc poznajemy innych kolarzy, w tym jednego z Polski, jest czas na oglądanie panoramy miasta w dole i pogawędki. 
W końcu zaczynamy jechać. Podjazdy są rzeczywiście długie i strome dla nizinnego wielkopolskiego kolarza górskiego, którym w końcu jestem. Zjazdy są szybkie.
Podłoże to chwilami asfalt, chwilami szuter, czasami luźne kamienie. Powoli i systematycznie zaczynam się przebijać do przodu. Jest zdecydowanie inaczej niż w wielkopolskich maratonach. Tu w górach przewagę buduje się mozolnie na podjazdach, a tych jest sporo, więc jest gdzie się wykazać. Obserwując rowery, widzę że większość to sprzęt, jak dla mnie z górnej półki – wszędzie karbon i XT i XTR. Jednak na moim tzw. „budżetowym” Scott Scale 29 Comp o wadze 13,5 kg też jakoś daję radę. Nie ma jednak mowy o walce z czołówką.

Zjazdy, podjazdy, zmiany nawierzchni, bufety, wszystko gra. W pewnej chwili wyjeżdżamy na zjazd asfaltówką, rodem z Giro lub TdF. Serpentyny 180’ i gładka nawierzchnia, dzięki której w pewnej chwili rozpędzam się do 72,2 km/h. Oczywiście to maraton MTB, a nie szosa, więc trwało to tylko około 3 - 4 minut i po chwili na drodze widać pana kierującego zawodników w…. przepaść, przepraszam - na ścieżkę w dół. Tu mamy zjazd o około 20% nachyleniu po kamieniach i głazach. Kilku zawodników leży. Sam nie wiem jak, ale bez problemu pokonuję te kilkaset metrów telepania. Trzeba było nabić mniej atmosfer. Dzięki kołom mojego 29era jakoś daję radę. Kolejne kilometry to ścieżki przez winnice. I ponownie szybkie zjazdy -podjazdy. W pewnej chwili widzę zawodniczkę w charakterystycznym stroju Corratec Team. Niestety, to nie team wielkopolski, lecz krzyżacki. Aczkolwiek zawodniczka sympatyczna (hmm... czy kobieta krzyżak, to krzyżówka..?). Ostatnie kilometry do miasta i przez samo miasto, to coś czego nie lubię, czyli jazda po płaskim i do tego pod silny czołowy wiatr. Jadąc samotnie, około kilometr przed metą, zostaję dogoniony przez małą grupkę, ale szczęśliwie podczas finiszu na mecie jestem z przodu. Co prawda moje miejsce to pozycja 71, ale odruch walki do końca nie wygasa nigdy.
Po wyścigu czas na bufet - owoce, izotoniki, ciastka - wszystko w dowolnej ilości.
Daliśmy radę, czas na toast izotonikiem

Trochę statystyki w kontekście wyników rodaków:

Wśród 1800 kolarzy znalazło się 40 Polaków w różnych kategoriach i dystansach. W kategorii Master Men (40-49 lat) na dystansie 52,5 km wystartowało 270 zawodników ogółem, w tym  6 Polaków. Najlepiej z nich spisał się Jarosław Dopytała z Lipki zajmując 67 miejsce (3:05:21), drugi był autor tych słów - Sławomir Dereszkiewicz (XC-MTB.INFO) ze Złotowa na miejscu 71 (3:07.48). Na tym samym dystansie w kategorii Men (30-39) startowało 365 zawodników, a wśród nich 10 Polaków. Reprezentant XC-MTB.INFO – Marek Dereszkiewicz ze Złotowa z czasem 3:24.44 zajął 214 miejsce. W całym wyścigu wystartowało w sumie 9 Wielkopolan, w tym panie. Gizela Rakowska, reprezentantka Northtec Team na dystansie 52,5 km zajęła 49 miejsce (3:45.54) na 112 sklasyfikowanych kobiet w kategorii P-W.  Wszystkie wyniki Polaków dostępne pod linkiem: http://services.datasport.com/2012/mtb/gardasee/LANDPL.HTM .
Całość w formacie PDF
 
Ciekawostki: wpisowe to 47,50 euro. W pakiecie startowym pamiątkowa koszulka, bidon, 2 żele, „wyścigowy” zestaw żywieniowy w postaci mieszanki orzechowej, oliwka, szamponik + żel do kąpieli, mapy wyścigu oraz okolic oraz inne drobiazgi. Dzień wcześniej od 17.00 pasta party – dobry makaron z sosem, a do tego kubeczek lokalnego wina. Po wyścigu bufet do oporu, a najlepszy w nim kubełek z owocami (mango, arbuz, winogrona, truskawki pokrojone w kosteczki). Ponadto izotoniki, cola, woda, herbata, wedle uznania i w ilości dowolnej.


Kolejne dni
Poniedziałek wspinaczka na szczyt nieopodal Trombole. Początek w upale 30'C, końcówka w deszczu, gradzie, śniegu i grzmotach. Taka nasza Grande Extrema.




Wtorek - deszcz od rana. Jedziemy więc do Wenecji. Tam zawsze świeci słońce.


Kolejny dzień, kolejna wspinaczka na Monte... yyyy... coś tam. Wkrótce uzupełnię te dane o nazwy miejsc i o mapy tras.

Kolejny dzień. Decydujemy się na wjazd na Monte Tremalzo, zgodnie z sugestiami spotkanych dzień wcześniej bikerów z Polski. Mieli rację. To było to - 2h podjazd, widoki, a później zjazd nad przepaściami...

Marek i Jarek zaraz wjadą do jaskini
Czasami trzeba się zatrzymać i zerknąć w otchłań...


 Tarcze po próbie ognia podczas zjazdów
Taki widok mieliśmy po 30 sekundowym spacerze z naszego obozu. Camping tuż nad jeziorem
Codzienne wizyty kaczek na śniadanie stały się tradycją. Kaczki były gośćmi, a nie daniem
Trzy dni targów rowerowych - gratka dla każdego bikera
Zagadka: co to za 29er? Naprawdę nie wiem...
Powyższe zdjęcia to jedynie ułamek zgromadzonych, podczas tego wypadu, zbiorów. Są autorstwa mojego, Marka, Jarka oraz kilka wykupionych z serwisu Sportograf.

Brak komentarzy: